To była kobieta jedna z wielu. Jedna z tłumu. Zupełnie zwyczajna. Nie wyróżniało ją nic szczególnego i nie umiem do dzisiaj powiedzieć co w sobie miała, że tak wplątała się w historię mojego życia i tak starannie oplotła strzępki swojego serca w moje myśli. Wydawało mi się, że zdążyłem ją poznać, ale tak naprawdę to myślę, że nie wiedziałem o niej nic. Była tak odległa, że łatwiej byłoby złapać w dłonie najdalszą z gwiazd niż dotknąć jej skóry. Starannie otoczyła się murem tak mocnym, że trzeba było mieć nieziemską cierpliwość, żeby się przez niego przedrzeć. A mimo to próbowało wielu. I każdy z nich spadał z tego muru łamiąc sobie serce i gubiąc rozum. Wiedziałem, że przez mur się nie przedrę. Nie ma szans. Musiałem szukać innej drogi, żeby nie stracić dla niej całkiem resztek umysłu, który już i tak starannie mi poszarpała swoimi ostrymi słowami. Nie miała wyjątkowych zdolności, ale grała na nerwach wybitnie. I wiele razy obiecywałem sobie, że to już koniec i więcej nie będę szukał do niej drogi. Nie będę droczył się ze słowami. Odgadywał tych wszystkich jej zagadek. Nie będę się starał zbliżyć nawet na kilometr. Ale za każdym razem kończyło się na obietnicach. W końcu przestałem z tym walczyć. Przestałem walczyć sam ze sobą. Zrozumiałem, że moją rolą jest być przy niej. W pewnym momencie poczułem się po prostu za nią odpowiedzialny. Poczułem, że muszę jej jakoś pomóc wyjść z tych wszystkich kłopotów. Zburzyć mur. Odbudować serce. Dać znowu nadzieję. Bo możecie mi wierzyć albo nie, ale nie było nic bardziej przerażającego od jej rozpaczy, która budziła mnie każdej nocy. Jej usta milczały, ale dusza krzyczała, jakby ktoś rozrywał ją na strzępy. Nie było wyjścia. Musiałem być obok. I pilnować tej duszy. I pomóc pozlepiać ją na nowo. Bo w końcu przecież wiedziałem, że tylko ja mogę sprawić, że znowu będzie światłością.